niedziela, 12 stycznia 2025

[Z Archiwum AS-a] Slash feat. Myles Kennedy and the Conspirators, Kraków @ Kraków Arena, 20.11.2014.


SLASH ON FIRE

Zaledwie 1,5 roku po koncercie w Katowicach, Slash odwiedził nasz kraj ponownie. Jeśli w tym tempie ma zamiar rekompensować swoim fanom to, że wcześniej nie przyjeżdżał z Guns N' Roses i Velvet Revolver to ja nie mam nic przeciwko. Tym razem Kudłaty wraz ze swoim zespołem wystąpił w nowej hali w Krakowie promując swój świeżo wydany krążek "World On Fire".  

"I get up around seven
Get outta bed around nine(...)"

Bilet czekał w szufladzie już od lipca, gdyż otrzymałem go w ramach prezentu urodzinowego, za co wszystkim składającym się na niego jeszcze raz w tym miejscu serdecznie dziękuję. Pomogliście spełnić moje kolejne muzyczne marzenie (choć Slasha już widziałem, to każdy jego występ jest spełnieniem marzeń). W czwartek już od samego rana czuję lekkie podenerwowanie i ekscytację jednocześnie. W końcu Slash to mój muzyczny idol jakich mało. Równo o 12 ruszam autokarem do Krakowa. 6-godzinna podróż mija bardzo szybko i ok. 18 melduję się pod Kraków Areną, która wita napisem na telebimie "Slash już tu jest". Jeszcze szybka szama w pobliskim Macu i o godz. 19 przekraczam progi hali. 

"The show usually starts around seven
We go on stage around nine(...)"

Kraków Arena robi potężne wrażenie. Przestronny hol, czytelne oznaczenia wejść na sektory czy szatni, dobra jakość wykończenia. Łódzka Atlas Arena wygląda przy niej na relikt przeszłości. Po krótkim zwiedzaniu i stwierdzeniu, że nie zapłacę za oficjalny t-shirt 120 zł (którego produkcja przez małe chińskie rączki kosztuje z 1 $) udałem się na swoje miejsce na trybunach. I kolejne pozytywne zaskoczenie - scenę widać doskonale - trybuna to był dobry wybór w miejsce tradycyjnej walki łokciami o miejsce na płycie. O 20 zjawił się support - Monster Truck. Energetyczny rock n' roll, ze 2 balladki, panowie trochę poskakali i zeszli ze sceny. Dobre na rozgrzewkę. I nic ponadto.  

Slash z Konspiratorami pojawił się równo o 21. Panowie zaczęli od singla z poprzedniej płyty - "You' re A Lie". A potem aż do samiutkiego końca było równie szybko i rockowo. Entuzjastycznie przyjęty "Nightrain" oraz "Halo", po czym pierwszy kawałek z nowej płyty - "Avalon" z mocnym riffem. Praktycznie każdy kawałek z "World On Fire" ma charakterystyczny riff mocno wpadający w ucho. 

Zaraz potem niespodzianka dla muzyków. Przy pierwszych dźwiękach "Back From Cali" wszyscy fani podnieśli nad głowy biało-czerwone kartony tworząc ogromną polską flagę. Niestety wyszło tak sobie, bo połowa trybun była pusta a dużo osób na płycie nie wzięło kartoników od osób rozdających. Na Slashu i spółce chyba jednak zrobiło to wrażenie, czemu dali wyraz w późniejszych wpisach na twitterze. Następny kawałek to "Automatic Overdrive" z kolejnym świetnym riffem, po czym poprawili Gunsowym klasykiem "You Could Be Mine" - po którym Myles musiał uspokajać towarzystwo pod sceną bo parę osób ucierpiało, określając jednocześnie fanów jako "crazy motherfuckers". Gunsowe piosenki poza małymi wyjątkami nie podchodzą jednak Kennedy'emu - nawet Axl w słabej formie wokalnej (czyli obecnej) daje sobie z nimi radę o niebo lepiej. Co innego kawałki napisane razem ze Slashem jak następny w setliście "30 Years To Life", który jednak ani na płycie ani na koncercie zachwytów u mnie nie wywołał, ale wokal pasuje tu jak ulał. 

Na parę minut Myles zniknął ze sceny, a na wokalu zastąpił go basista Todd Kerns, który odśpiewał "Dr Alibi" i "Out Ta Get Me" z najlepszej płyty pod słońcem - "Apettite For Destruction". Wypadł zaledwie poprawnie tak jak i na całym koncercie, podobnie jak pozostali muzycy. Poprawność i odtwórczość to jest ich cecha charakterystyczna. Mam wrażenie, że jedyny powód dla których Slash trzyma ich w zespole to ich brak wtrącania się w sprawy muzyczne - zrobią co im każe w studiu i na scenie - generalnie nie ma z nimi problemów jak z Axlem i Scottem Weilandem. I to jest dla niego wygodne, bo lepszych muzyków mógłby znaleźć w 5 minut. Slash jest postacią dominującą w zespole - jego solówki są zawsze na pierwszym planie, mimo, że de facto gra on tylko jedną solówkę z tym, że na sto tysięcy różnych sposobów. Nie odstaje od niego Myles, który jak wiadomo jest mega utalentowanym tekściarzem i muzykiem, choć jego gitarowe umiejętności nie są wg mnie w tym zespole wykorzystywane należycie - ale może Slash nie chce u siebie drugiego Alter Bridge. 

Wracając do Krakowa nadszedł czas na dwa kolejne numery z "World On Fire" - przeciętny "Too Far Gone" (w tym miejscu liczyłem na premierę pod postacią "The Dissident" lub chociażby "Dirty Girl") i "Beneath The Savage Sun", który w swojej forumowej recenzji określiłem jako "na swój sposób inspirujący", z ciężkim riffem i dużą zmian tempa. I tak też brzmiał na koncercie. Mam z tym kawałkiem problem ale z każdym kolejnym odsłuchaniem fascynuje mnie coraz bardziej. 

Następny w kolejce "Mr Brownstone" - z intro Slasha brzmi jak na płycie i dosłownie wbija w ziemię. Żeby nie było spokoju panowie odpalili "Rocket Queen", w którym Slash popisał się ekscytującą prawie 20-minutową solówką, podczas której wymęczył i wytarmosił tą gitarę niemiłosiernie na wszystkie sposoby i we wszystkie strony. W końcu przyszliśmy na koncert gitarzysty więc takie momenty są jak najbardziej pożądane. A potem to co najlepsze z nowej płyty - elektryzująca ballada "Bent To Fly" i tytułowe, niesamowicie dynamiczne "World On Fire" (polecam teledysk - jest jeszcze bardziej hmm ... dynamiczny :P). 

Im bliżej końca tym bardziej zbliżał się czas największych hitów - na pierwszy ogień "Anastacia" z cudownym intro na akustycznej gitarze i dobrym Slashowym solo w późniejszej części. A potem "Sweet Child O' Mine" i jedyny numer Velvet Revolver zagrany w Krakowie - "Slither" podczas którego było przedstawienie muzyków. 

Bis tym razem tylko jeden - "Paradise City", za to z tonami wystrzelonych w powietrze konfetti. Było nieziemsko - dla mnie odbiór koncertu był zdecydowanie lepszy niż w Katowicach, gdzie byłem skupiony na tym, żeby cokolwiek zobaczyć i żeby chronić bobasa w brzuchu. Slash był wspaniały - wszystkie jego riffy i solówki były przeszywające, grają mi w głowie do tej pory. Świetnie spisał się też Myles Kennedy - w numerach z solowych płyt wręcz genialnie (ja nie mam problemu z brzmieniem jego głosu jak co poniektórzy hejterzy :D) - ponadto był bardzo ruchliwy na scenie, zrobił na pewno kilka kilometrów. Gorzej wypadła reszta zespołu ale jako całość jest to w tej chwili jeden z najlepszych rockandrollowych bandów na świecie. 

"Get on the bus about eleven
Sippin' a drink and feelin' fine(...)"

Cały w skowronkach wyjeżdżam z Krakowa przed północą. Nie obyło się bez przygód, bo najpierw kierowca zgubił się w Krakowie i obwiózł całą wycieczkę po okolicznych wioskach i dopiero po pół godzinie trafił na krajową "7" w kierunku stolicy. A potem jedna ze współpasażerek zwróciła całe swoje "emocje" na podłogę autokaru cudem omijając drajwera i animatorkę. W domu melduję się o 5. Bardzo fajny wyjazd był. 


Setlista: 

00. Intro (Circus)
01. You're A Lie
02. Nightrain
03. Halo
04. Avalon
05. Back From Cali
06. Automatic Overdrive
07. You Could Be Mine
08. 30 Years To Life
09. Doctor Alibi (Todd Kerns vocals)
10. Out Ta Get Me (Todd Kerns vocals)
11. Too Far Gone
12. Beneath The Savage Sun
13. Mr Brownstone
14. Rocket Queen
15. Bent To Fly
16. World On Fire
17. Anastacia
18. Sweet Child O'Mine
19. Slither

Bisy:
20. Paradise City

Skład:
Myles Kennedy - wokal, gitara rytmiczna
Saul "Slash" Hudson - gitara prowadząca
Todd Kerns - gitara basowa
Frank Sidoris - gitara rytmiczna
Brent Fitz - perkusja

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz