czwartek, 20 czerwca 2024

[Z Archiwum AS-a] Guns N' Roses - Gdańsk @ Stadion Energa, 20.06.2017.

WARTO MARZYĆ!

Nawet nie wiem od czego zacząć. Tyle myśli kłębi mi się w głowie, że nie mogę ich wszystkich pozbierać w całość. Ale coś jednak wypadałoby napisać. To, że koncert przerósł nawet moje najśmielsze oczekiwania to mało. To, że byłem w muzycznym niebie to też mało. Zwykłe "było zajebiście" brzmi zbyt banalnie. Nie, nie i jeszcze raz nie. To było coś zdecydowanie więcej - absolutny koncertowy kosmos i muzyczny "sufit", którego podejrzewam, że nikt, nic i nigdy nie przebije - chyba, że oni sami. Axl i Slash razem na jednej scenie - któż by w to uwierzył jeszcze 10-15 lat temu? I to w dodatku Polsce ... 

Jak byłem małym 7-letnim chłopcem to miałem marzenie zobaczyć koncert Guns N' Roses w składzie w którym Axl, Slash i Duff występują razem. Muzycznie wychowałem się na zdartej do granic możliwości kasecie video z nagranym koncertem z Paryża (1992 rok w ramach trasy Use Your Illusion Tour), który kiedyś pokazywała TV Polonia. Obejrzałem ten koncert tyle razy, że do dzisiaj pamiętam każdy ruch Axla, każde słowo, które wtedy wypowiadał między piosenkami. Ba - pamiętam nawet w co był ubrany na poszczególnych numerach. Ogarnęło mną totalne szaleństwo. Mało tego - przemeblowywałem rodzicom mieszkanie na warszawskich Stegnach, robiąc sobie wybiegi w dużym pokoju i kuchni, a centrum sceny z perkusją ustawiałem w przedpokoju. Kazałem mamie zorganizować czerwoną opaskę na głowę, a z plastikowych szabli tworzyłem mikrofon ze statywem. Dawałem prawdziwe koncerty. Poniżej podczas wykonywania "Knockin' On Heavens Door" :D 

Kiedy więc w styczniu 2016 roku ogłoszono reunion Axla ze Slashem i Duffem, a zaraz potem pierwsze koncerty to moje serce znowu zaczęło bić mocniej, a w głowie przywołałem wspomnienia tego 7-letniego chłopaka, który biegał jak szalony między kuchenką a fotelem i dla którego czerwona koszula flanelowa to była prawdziwa relikwia upodobniająca go do muzycznego idola. W ten mroźny poranek kiedy pisałem newsa na NTS, gdzieś się we mnie zatlił promyk nadziei, że jest szansa na występ zespołu w tym składzie w Polsce. I tak też się stało, gdy 11 miesięcy później ogłoszono koncert w Gdańsku. Trasę nazwano "Not In This Lifetime" od słynnych odpowiedzi muzyków na pytanie czy jeszcze ze sobą kiedyś zagrają. A jednak: niemożliwe stało się możliwe. 

Oczywiście widziałem już Gunsów dwa razy, a Slasha z jego solowym bandem nawet trzykrotnie. Ale to nie to samo. Owszem koncerty były świetne, bawiłem się na nich znakomicie, ale zawsze było ... no właśnie - jakieś "ale". Na koncertach GN'R nie zawsze pasowały mi solówki, u Slasha często drażnił mnie wokal na Gunsowych piosenkach. Nigdy nic nie było idealnie, aż do 20 czerwca 2017 roku.

Pół roku pomiędzy zakupem biletów a koncertem minęło niezwykle szybko. Napięcie zaczęło rosnąć na parę dni przed tym wiekopomnym dla mnie wydarzeniem, swoje apogeum osiągając w drodze do Gdańska, gdzie średnio co kilkanaście minut sprawdzałem czy na pewno wzięliśmy z żoną bilety. Tzw. nerwica koncertowa - stopień mocno zaawansowany :) 

Z domu wyruszyliśmy ok. 10 w dniu koncertu. Podróż z Warszawy do Trójmiasta popularną "7" to obecnie koszmar, gdyż cały czas są objazdy w związku z budową dwupasmowej ekspresówki. Dodatkowo na trasie dostałem telefon od siostry (która miała nas przenocować po koncercie) z informacją że jej samochód popsuł się w Starogardzie Gdańskim i nie ma jak dojechać do domu żeby Nas ugościć. Nastąpiła zatem szybka zmiana planów - przed Elblągiem odbiliśmy na Malbork i potem Starogard. Zgarnęliśmy siostrę i pędem pognaliśmy autostradą w kierunku Gdańska. Na miejscu byliśmy przed 16. Szybki obiad i taksówką wyruszyliśmy pod stadion Lechii (żaden tam Energa, PGE czy inne pierdy). To, że nie wzięliśmy własnego auta okazało się największym błędem tego wieczoru ale o tym za jakiś czas. Sam stadion pamiętam jeszcze z Euro 2012 i uważam, że to jeden z ładniejszych obiektów jaki powstały w Polsce, a trochę ich w życiu zwiedziłem. W słońcu ten bursztynowy kolor wygląda naprawdę pięknie a i w środku nie ma za bardzo do czego się przyczepić. 

Wejście odbyło się nad wyraz sprawnie. Natomiast kpiną była kontrola bezpieczeństwa - nikt nie przeglądał co się wnosi w plecakach, torbach czy saszetkach. Ochrona ograniczyła się tylko do sprawdzenia bagażu jakimś skanerem albo wykrywaczem metalu. W czasie poważnego zagrożenia terrorystycznego nie było żadnego przeszukania pod kątem wniesienia noża czy innych niebezpiecznych przedmiotów z listy którą sobie przed koncertem stworzył organizator (o samym Live Nation parę słów za chwilkę). Przy takim lekceważącym podejściu do tematu kiedyś wydarzy się tragedia. Tak tylko tutaj ostrzegam. 

PS. I jeszcze jedno: na bramkach przepuszczane były butelki z wodą, których normalnie wnosić nie można. My wnieśliśmy korki od butelek, które na nic się nie przydały bo na terenie stadionu sprzedawali wodę tylko w papierowych kubeczkach (niewygodne to jak cholera, bo kubeczka nie da się schować do plecaka czy torby). 

Po przejściu tej pseudo-kontroli skierowano nas do namiotu z opaskami na sektor Golden Circle, po czym spokojnie udaliśmy się na nasze miejsca. I tu wziął mnie wkurw konkretny, chociaż spodziewałem się tego przed koncertem. Golden Circle zajmowało 3/4 płyty stadionu, a nie 1/3 jak pokazywały mapki zachęcające do kupna biletów. Puściłem pod nosem typową warszawską "wiązankę", z bezsilności na nieograniczoną pazerność Live Nation. Mam nadzieję, że tej firmie powinie się kiedyś noga i zaliczy jakiś spektakularny upadek. Czyste skurwysyństwo, inaczej tego nazwać nie można. Swoje żale do organizatora mieli też ludzie na trybunach, którzy bili się między sobą o miejsca. Ci z biletami nienumerowanymi podsiadali tych z biletami numerowanymi. Burdel totalny, ochrona i służby informacyjne nad niczym nie panowały. Ba, byli to jacyś przypadkowi ludzie, pierwszy raz w nowym miejscu pracy, skoro nie potrafili nawet wskazać gdzie są toalety. Fatalna była też organizacja poruszania się po stadionie - chcąc wyjść do toi-toia trzeba było wyjść jedną bramą, a wrócić inną po obejściu 1/3 stadionu dookoła. Tak fatalnej organizacji jeszcze nie widziałem, a byłem już grubo na ponad stu koncertach. 

Drugą rzeczą, która mi się rzuciła w oczy po wejściu na płytę to przeogromna scena z wielkimi kilkunastometrowymi telebimami. Robiło wrażenie bo większą mieli ze sobą chyba tylko Stonesi w 2007 roku w Warszawie. Ale przejdźmy w końcu do muzyki bo to tu przyjechałem. Na pierwszy ogień Doda ze swoim zespołem Virgin. Wybór polskiej wokalistki na support wzbudził sporo kontrowersji. Ja tam do niej nic nie mam. Ma fajny rockowy głos i dobrze zna się ze Slashem więc jej kandydatura pojawiła się dosyć naturalnie. Śpiewała też z nim "Sweet Child O' Mine" na koncercie w Łodzi w 2015 i wyszło całkiem spoko. W Gdańsku Doda była słabo nagłośniona, nie rozumiałem co śpiewa, chyba, że porządnie ryknęła. Jedyne co mi tam nie pasuje to jej wizerunek sceniczny, kurwiasty strój z doczepianym ogonem - wyglądała jak paw. Chociaż i tak lepiej niż dwie cycate blondyny z chórków, które nie odezwały się chyba ani razu podczas występu. To za co Doda im płaci? Zza kulis koncert oglądał Slash i chyba mu się podobało, bo zastygł w romantycznej pozie oparty o filar sceny. Nie znam repertuaru Virgin ale jak na support to nawet zagrali energicznie. Doda podziękowała za zaproszenie i tyle jej było. Nikt nie gwizdał i nie wyzywał, co zapowiadali internetowi krzykacze. 

Drugim supportem był zespół Killing Joke. Niestety dla mnie to było jakieś okropne darcie mordy. Wytrzymałem dwie piosenki i wyszedłem. Na pewno nie będę nawet szukał ich dokonań na Youtubie. 

Przed samym koncertem Gunsów przebijamy się trochę bliżej z prawej strony sceny, gdzie stoi dużo mniej ludzi. Po chwili technicy uruchamiają telebimy, na których pokazuje się logo GN'R na tle jakiegoś muru zamkowego i pochodni rodem ze średniowiecza. Chwilę potem pistolety z loga "ożywają" i zaczynają głośno strzelać. Wizualizacja broni ciągle się zmienia - od pistoletu przez AK-47 aż po jakieś UZI. Fajny pomysł. O 20:45 czyli planowanej godzinie rozpoczęcia koncertu nadal nic poza wystrzałami się nie dzieje. Nie miałem obaw, że trzeba będzie czekać do 23:20 jak w Rybniku. Na tej trasie nie zdarzało im się spóźniać z własnej winy. I miałem rację, bo po chwili wszystkie ekrany zgasły i z taśmy poleciało intro z kreskówki o Króliku Bugsie. Myślałem sobie: "Jezuniu to już? Czy to jest właśnie ta chwila na którą czekałem całe życie? Tak po prostu, tu i teraz?" 

To się działo naprawdę - na scenie pojawili się Dizzy, Frank i Mellisa, a techniczny Duffa Mc Bob zza kulis wrzasnął "Gyyydansk, You can Gyydansk if You want to! Or not!". Nie za bardzo wiadomo co chciał tą grą słów przekazać, ale po chwili dodał "from Hollywood - GUNS N' ROSES !!!" i wszystko inne nie miało już specjalnego znaczenia. Na scenę wkroczył Duff Mc Kagan i na swoim białym basie zagrał pierwsze dźwięki do "It's So Easy", od razu dołączył do niego Slash ubrany w koszulkę Motorhead oraz Axl wywijający swoim statywem od mikrofonu. Wydzierałem się głośniej od Rudego i z energią pokazałem mu środkowy palec na "why don't You just fuck off". Do Axla doleciała biało-czerwona flaga, którą położył na barierkach. Na końcówce po raz pierwszy na trasie europejskiej wybuchła pirotechnika - nie ostatni raz tego wieczoru. Zajebiście, bo to zapowiedź, że Guns N' Roses nie pierdolą się w tańcu tylko zaoferowali Nam wszystko co mają najlepsze !! KaaaBoooom! 

Jako drugie "Mr Brownstone", jedna z moich ulubionych piosenek, tym razem wyszła średnio. Ferrerowi brakuje za bębnami mocy Matta Soruma, żeby ten kawałek zabrzmiał dla mnie idealnie. Jednak Axl widział szaleństwo tłumu pod sceną i z podziwem na koniec oznajmił "what a crowd". A to dopiero rozgrzewka. Następne w kolejce "Chinese Democracy" z nawet znośną solówką Slasha względem oryginału. Na mnie większe wrażenie ten utwór zrobił w Rybniku na otwarcie, a tu wystąpił jako kolejny numer rozgrzewkowy dla głosu Axla. Po raz kolejny tego dnia seria wybuchów, było coraz lepiej, chłopaki się rozkręcali. A po chwili kulminacja szaleństwa, Slash złapał za Les Paula i delikatnie uderzył w struny. "Welcome To The Jungle" Panie i Panowie. Axl wskoczył na podest przed perkusją, chodził w lewo i w prawo jak tygrys w klatce, po czym zarzucił "You know where You are? You're in the jungle baby! You're gonna die !!!" Zostało mu jeszcze sporo mocy w głosie. Slash spóźnia się z początkowym riffem, ale całe Golden Cirlce skacze jak opętane w amoku. Pomyślałem sobie: "Wiemy gdzie jesteśmy Axlu - w Waszej dżungli i wcale nie chcemy stąd uciekać". 

Od razu po Jungle Frank zaczął wybijać rytm do "Double Talkin' Jive", ale Axl go zastopował przerywając koncert i prosząc wszystkich blisko sceny, żeby zrobili krok do tyłu tak aby nikt nie ucierpiał w tych dzikich harcach. Na koniec dodał "We Love You" i panowie zaczęli ponownie. DTJ to kolejne wspomnienie trasy Use Your Illusion Tour (z której pochodzi tak katowany przeze mnie i wspominany wcześniej koncert z Paryża), kolejny z moich ulubionych. Tym razem nie było rozczarowania - zamknąłem oczy i odpłynąłem przy dźwiękach Slashowej gitary. Kolejny kawałek "Better" pojawił ze świetnie budującym napięcie, zmienionym intro. Tu okazję do wykazania się miała nowy klawiszowiec zespołu Melissa, która świetnie robiła chórki. Axl umiejętnie sterował chrypą kryjąc słabszy już głos. Zresztą przez cały występ miałem wrażenie, że ktoś tam umiejętnie steruje jego głosem zza konsolety, żeby do minimum ograniczyć śpiewanie w stylu Myszki Miki, które znamy już od paru lat. Następne "Estranged" nie było już tak wyczekiwane jak w Rybniku, ale wciąż brzmiało cudownie. Podobno Slashowi padła gitara tuż przed solówką, ale ja nawet tego nie zauważyłem, bo w tym czasie wtuliłem się w żonę i cały świat mógłby dla nas nie istnieć. Nawet ona w tym momencie zapomniała, że poza telebimami nic nie widzi, a w istnienie schodów na scenie musiała mi uwierzyć na słowo :) 

Wspomniałem już o pirotechnice. Jej kulminacją było "Live And Let Die" z naprawdę potężnymi i ogłuszającymi wybuchami petard. Tak to ja lubię. Do tego doszedł przenikliwy krzyk Axla i szaleńcze tempo utworu. Wszystko wyszło idealnie i zrobiło to na mnie gigantyczne wrażenie. Najlepszy numer całego koncertu. Panie Mc Cartney to Pańska piosenka - spróbuj Pan to zagrać lepiej! Zdecydowanie odkryłem ten numer na nowo. 

Po chwili wjeżdża gitarowy dialog Slasha z Richardem Fortusem (który po raz pierwszy tego dnia ujawnił się na większą skalę), czyli "Rocket Queen". To jeden z tych kawałków co do których miałem wątpliwości o dyspozycję głosową Rudego. Ale Axl nie kaleczył, brzmiał dobrze, był zadziorny, Myszkę Miki można było na razie położyć spać. Fortus miał swoje pięć minut, a po chwili zmienił go Slash z talkboxem, czyli solóweczka na gitarze grana ustami. Zawsze się zastanawiałem jak to działa, ale chyba nie chcę w to za bardzo wnikać. Niemniej jednak słuchało się tego z rozkoszą. 

Następnie coś co Axl zapowiedział jako "warm, sentimental, charming love song", czyli "You Could Be Mine" :D Ma chłop poczucie humoru, nie ma co. Ale tu miał też problemy z głosem, nawet technicy nic nie wyczarowali za pomocą swoich magicznych manipulacji. Wyższych rejestrów kierownik już nie wyciąga jak dawniej. Ale było kolejne duże booom. Wybaczyłem. Na telebimach jakaś tandetna grafika z czymś co miało przypominać Terminatora. Akurat w tym kawałku mogliby się bardziej postarać i puścić kadry z teledysku ze Schwarzeneggerem. Na pocieszenie swoje kawałki zaśpiewał Duff. Chwila punk rocka w najlepszym wydaniu. Z wolnego "You Can't Put Your Arms Around The Memory" płynnie przeszedł do szaleńczego "Attitude". Duff to świetny gość, polecam jego biografię - historię metamorfozy wiecznie pijanej gwiazdy rocka w przykładnego ojca wspaniałej rodziny. W Gdańsku przez cały występ pilnował rytmu i wykonał swoją robotę perfekcyjnie, a z racji pełnionej funkcji nie był tak widoczny i wyeksponowany jak gitarzyści czy frontman. 

"This I Love" wypadło chyba najgorzej ze wszystkich kawałków. Axlowi włączył się Miki, a Slash zepsuł solówkę przyspieszając ją do granic możliwości i wkładając w nią mnóstwo niepotrzebnych nut, podczas gdy oryginalne wykonanie z płyty jest dostojne, surowe i oszczędne w zbędne dźwięki i "grzebanie" przy tym uważam za niewybaczalny grzech. 

Kolejny sentymentalny powrót do lat 90. Gunsi zafundowali w "Civil War". Klimat, napięcie, przejścia ze spokojnych zwrotek do mocnych refrenów. A całość zakończył Slash grając temat z "Voodoo Child" Jimi'ego Hendrixa. Następne "Yesterdays" przeszło bez echa. Lubię ten numer ale wypadł on nijako. A zresztą w kolejce czekała "Coma", tak przeze mnie ukochana i wyczekana jak "Estranged" w Rybniku. Zaczął Duff od basowego intro a telebimy i światła rozbłysły zielenią z grafiką przypominającą kardiomonitor szpitalny. Ta piosenka jest genialna i każdy o tym wie kto choć raz jej dokładnie posłuchał. Tyle tam emocji, zmian nastroju, tempa, że ryje psychikę od pierwszego do ostatniego dźwięku. Slash biegał i skakał po scenie jak opętany, zresztą podobno na jego prośbę zespół włączył ten numer do setlisty. Axl trochę popiszczał w końcówce ale nie był w stanie zepsuć wrażenia. Całkowicie zatopiłem się w tych dźwiękach. Jeden z mocniejszych punktów wieczoru. 

Dalej Axl przedstawił cały zespół i wywołał do solówki Slasha. Fajnie widzieć, że panuje między nimi jakaś chemia a dawne urazy poszły w zapomnienie, a co najmniej zostały odłożone na bok. Kudłaty gitarzysta zaczarował mnie po raz kolejny grając temat z "Ojca Chrzestnego" - coś czego nie mogłem się doczekać na jego trzech solowych koncertach. I co ważne zagrał go klasycznie bez shreddowania jak na wcześniejszych europejskich występach. Było to kolejne symboliczne nawiązanie do koncertów z lat 91-93, które do tej pory stawiałem za niedościgniony wzór. Ponownie zamknąłem oczy i odleciałem. Slash płynnie przeszedł do riffu "Sweet Child O' Mine" co rozruszało publikę wokół mnie, która od jakiejś godziny stała jak te kołki, nie śpiewając, nie tańcząc i nie bawiąc się wogóle. Ludzie !!! To jest rock n' roll a nie dożynki. Dobrze, że chociaż telefony mieli przez ten czas pochowane w kieszeniach, bo lasu smartfonów przez 3 godziny bym nie zniósł. Axl w "SCOM" uśmiechał się do fanów i machał do publiczności. Zresztą machał na wielu piosenkach i widać było, że humor mu wyjątkowo dopisuje. Po chwili perełka - dynamiczne "My Michelle", które trochę zginęło wśród tych gigantycznych rozbudowanych hiciorów. Poza tym ta piosenka już zawsze będzie mi się kojarzyć w wersji z gościnnym udziałem Sebastiana Bacha na wokalu (vide Warszawa 2006). 

Im dalej w koncert tym Axl potrzebował dłuższych przerw, dlatego po "My Michelle" kolejna solówka tym razem przyszedł czas na wspólne dzielenie się dźwiękami pomiędzy Slashem a Fortusem. Stali tak na podwyższeniu, w tle mając przewijający się obraz chmur, wyglądali jak boscy herosi zesłani z nieba aby uraczyć nas swoją niebiańską muzyką. Ich instrumentalna wersja "Wish You Were Here" zabrzmiała rewelacyjnie. W tym czasie na przednim podeście wysunął się fortepian, zatem wiadomo było, że czas na "November Rain", poprzedzony gitarowo-fortepianową wersją "Layli" Erica Claptona. Bardzo mnie ucieszyło tyle muzycznych nawiązań do ich muzycznych idoli, bo to świadczy o tym, że Gunsi wzorce czerpali z największych bandów tego świata i słychać to w ich grze. "November Rain" zawsze wypada znakomicie i nadaje się do przytulasów i chwili oddechu. W finalnej części ballady nad sceną pojawiły się fontanny sztucznych ogni. I jeszcze słówko o Melissie Reese, bo w tym kawałku dała mnóstwo przestrzeni swoimi partiami syntezatorowymi i chórkami. Po to ta dziewczyna jest w zespole, aby wykazać się w spokojnych kawałkach bo w typowych rockerach nie ma szans, żeby przebić się przez gitarowy hałas. 

Następnie kolejny sentymentalny powrót do czasów "UYI Tour" czyli intro "Only Women Bleed" w wykonaniu Slasha na dwugryfowej gitarze (używał jej też w "Civil War", a ogólnie zagrał chyba na 7 czy 8 wiosłach tego wieczoru) jako wstęp do kozackiej wersji "Knockin' On Heavens Door". A w niej wielką rolę ponownie odegrał Fortus, który nie dawał o sobie zapomnieć. Czy zwróciliście uwagę na jego klatę wystającą spod rozpiętej koszuli? Chodzący terminator. I nigdy nie myli się w solówkach, co z kolei nagminnie przydarzało się Slashowi, który gubił rytm i startował o takt albo dwa za wcześnie, albo za późno kończył. Oczywiście to niewielkie uchybienia, ale ja je wyłapałem. A Fortus grał jak maszyna. Natomiast muszę przyznać, że obaj świetnie się uzupełniają i w tej chwili stanowią wzór duetu gitarowego, niczym Keith Richards i Ronnie Wood. 

 Po chwili fortepianowe intro Dizzy'ego Reeda zostaje zamienione w cover zespołu Soundgarden "Black Hole Sun". To hołd Gunsów dla niedawno zmarłego Chrisa Cornella, który supportował ich na początku lat 90. My na tym numerze mieliśmy niespodziankę dla zespołu w postaci rozświetlonych latarek, zapalniczek i innych źródeł światła, które rozbłysły w tysiącach tworząc niesamowity klimat. Oczywiście oprócz mojej części Golden Circle, gdzie oprócz mnie latarkę w telefonie odpaliły może ze 3 osoby. I na koniec setu podstawowego Axl pociągnął za jakiś sznureczek do trąbek z przodu sceny. "Nightrain". I znów włączył mi się tryb darcia mordy "I'm on the Nightrain, yeeeah". 

Na bis krótkie intro na gitarkach akustycznych co zwiastowało ukochane przez moją małżonkę "Patience". Axl po wersie "I'm sitting on this stairs, cause I'd rather be alone" chrząknął "bullshit" przechodząc obok Slasha siedzącego na wzmacniaczu. Sama ballada cudowna, w dodatku w całości zagrana akustycznie. Znacie lepszą? Jako drugi bis pojawił się "The Seeker" z repertuaru The Who, obiekt wiecznych narzekań forumowej społeczności. A wyszło znakomicie i widać było, że wykonywanie jej daje zespołowi wiele radości. Miałem nadzieję na jeszcze jeden numer w postaci "Whole Lotta Rosie" z którym Axl znakomicie sobie radził na trasie z AC/DC. Niestety takiego zaszczytu dostąpili Niemcy dwa dni później, w dodatku w pakiecie z Angusem Youngiem. Fuck, a było tak blisko. 

Na wielki finał Slash wskoczył na wzmacniacz i zaczął riff do "Paradise City". Rajskim miastem jest obecnie każda miejscowość, która ma okazję gościć trasę "Not In This Lifetime". Tony konfetti wystrzeliły w powietrze, a Axl tradycyjnie cisnął mikrofonem w publiczność. Zespół grzecznie się ukłonił i zakończył trwający prawie 3 godziny spektakl, będący jednocześnie spełnieniem moich koncertowych marzeń od dzieciństwa. 

Widowisko stworzone przez Gunsów było dopracowane w każdym najmniejszym szczególe, wypełnione po brzegi piosenkami które chciałem koniecznie usłyszeć ("Coma", "Double Talkin' Jive", "Godfather Theme"). Miałem od tego koncertu wielkie wymagania jednocześnie zostawiając sobie jakiś margines na rozczarowanie. Rzeczywistość jednak rozwiała obawy i przerosła wszelkie oczekiwania. Guns N' Roses są znów potężni, wyprzedają stadiony, grają dla milionów i zarabiają miliony. A co najważniejsze wszystko to trzyma najwyższy poziom artystyczny. Może i to jest reunion oraz trasa dla pieniędzy. Ale wiecie co? Nie ma to dla mnie żadnego znaczenia dopóki zespół broni się muzyką fantastycznie graną na żywo i zamyka raz na zawsze usta nieżyczliwym krytykom. Zdecydowanie był to NAJLEPSZY KONCERT W MOIM ŻYCIU. 

Po koncercie ewakuujemy się na spotkanie z forumowiczami z NTS, do którego jednak nie dochodzi bo większość już się rozeszła. Witek, Katarynka, Schalker, Emily, Gnatek, Duff_wife, Nieckula, Śpiochu, Czarna wdowa, Wagon, Myszowata, Canis - to chyba wszyscy których udało mi się spotkać na żywo. Jeśli kogoś nie wymieniłem to wybaczcie, nadal jestem w emocjach i ciągle sobie coś przypominam. Jak zwykle było świetnie Was zobaczyć i zamienić parę słów. Mam nadzieję, że już niedługo uda Nam się zorganizować jakiś większy zlot na którym spokojnie będzie można się nagadać do woli w bardziej cieplarnianych warunkach. 

A potem nastąpiła próba powrotu do miejsca noclegu. I od tego momentu skandal gonił skandal (a najwiekszym skandalem było to, że nie przyjechaliśmy na koncert własnym autem). Wyszliśmy ze stadionu, najpierw w kierunku kolejki SKM, do której stała kolejka kilku tysięcy osób. Zrobiliśmy więc odwrót i poszliśmy szukać taksówek we wskazanym przez policjanta kierunku. Ale żadnej taksówki nie było. Szliśmy więc dalej, brnąc w tą koszmarną, zimną noc. Zatrzymujemy kilku taksiarzy na stacji Statoil, którzy oferują stawki za przejazd na poziomie 300 zł. Kazałem im szukać frajerów gdzie indziej. A my z żoną zaczęliśmy tracić nadzieję, że uda Nam się wrócić do domu. Wszystkie linie telefoniczne korporacji taksówkowych były zajęte. Autobusów czy tramwajów mogących zabrać fanów oczywiście brak. Miasto zupełnie nie przygotowało się do obsługi takiej ilości pasażerów. Ludzi nie wiedzących gdzie są i jak mają się dostać chociażby do centrum było mnóstwo. W końcu zadzwoniłem obudzić siostrę z rozpaczliwą prośbą o pomoc. Udało jej się trochę mnie pokierować, parę ulic sam sobie przypomniałem (w końcu przyjeżdżam do Gdańska regularnie od kilkunastu lat) i tym sposobem doszliśmy do Opery Bałtyckiej i dalej do Centrum Onkologii. Zabrało Nam to prawie 2,5 godziny, ponad 4 kilometry i mnóstwo nerwów. Siostrze udało się w końcu zamówić taksówkę, która za normalną stawkę zabrała nas do jej domu. Zmarznięci ogarnęliśmy szybką nocną kolację, coś ciepłego do picia i zmęczeni ale niezwykle szczęśliwi poszliśmy spać. Długo nie mogłem zasnąć, bo cały czas w głowie migały mi wspomnienia z koncertu. In This Lifetime everything is possible. Warto marzyć!


Miejsce: Stadion Energa Gdańsk (Gdańsk, Polska)
Support: Virgin, Killing Joke
Godzina rozpoczęcia: 20:50
Godzina zakończenia: 23:50
Widzów: 43 000

Setlista:
00. Intro (Looney Toones, The Equalizer
01. It's So Easy
02. Mr Brownstone
03. Chinese Democracy
04. Welcome To The Jungle
05. Double Talkin' Jive
06. Better
07. Estranged
08. Live And Let Die (cover Paul Mc Cartney & The Wings)
09. Rocket Queen
10. You Could Be Mine
11. You Can't Put Your Arms Around The Memory (cover Johny Thunders) / Attitude (cover The Misfits; Duff Mc Kagan na wokalu)
12. This I Love
13. Civil War (Voodoo Child outro; cover Jimi Hendrix)
14. Yesterdays
15. Coma
16. Slash Guitar Solo / Speak Softly Love (Godfather Theme) (Slash instrumentalnie)
17. Sweet Child O' Mine
18. My Michelle
19. Wish You Were Here (cover Pink Floyd, Slash i Richard Fortus instrumentalnie) / Layla (outro) (cover Derek and Dominos)
20. November Rain
21. Only Women Bleed intro(cover Alice Cooper) / Knockin' On Heavens Door (cover Bob Dylan)
22. Black Hole Sun (cover Soundgarden)
23. Nightrain

Bisy:
24. The Allmans Brothers Band' "Melissa" (intro) / Patience
25. The Seeker (cover The Who)
26. Paradise City

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz