Miejsce niedzielnego koncertu, klub Hybrydy było obietnicą kameralnej atmosfery i (z uwagi na niewielkie przestrzenie) zgromadzenia tylko najwierniejszych wyznawców kapeli. Zespół wyszedł na scenę punktualnie o 19 i zaczął od jednego z nowych numerów "Can't Find The Breaks", z płyty, która dopiero się ukaże pod koniec roku. Na scenie powiew świeżości, zapach kalifornijskiej plaży i rozchełstana koszula z nagim torsem wokalisty Marca Labelle. Pozostając w takim klimacie zespół odpalił "California Dreamin", singiel z drugiego wydawnictwa DH i jednocześnie tytułowy odnośnik do tej części trasy. Następne "Scars" to pierwszy wielki solowy popis gitarzysty Johna Notto. A Panowie dopiero się rozkręcali.
Kolejna nowość "Dirty Mind" hitem raczej nie zostanie, ale nadal jest to kawał solidnego rockowego grania. Potem troszkę sprawdzonych rockerów "The Wire" oraz "Tied Up", gdzie wokalnie w refrenie udzielał się cały zespół.
To nie koniec nowych kawałków. Korzystając z gorącego przyjęcia oraz sprzyjających okoliczności Dirty Honey odpalili w Hybrydach światową premierę kawałka "Don't Put Out The Fire" - świetny kawałek z pulsującym basem i ciekawym riffem w stylu AC/DC. Po skończonym numerze Labelle spytał jak było - ktoś z sali krzyknął, że zajebiście, co wokalista powtórzył łamaną polszczyzną z nieukrywaną radością.
Im bliżej końca występu tym w setliście pojawiały się coraz większe przeboje, począwszy od ballady "Another Last Time" przez cover Aerosmith "Last Child", aż po wyczekany "When I'm Gone". Dirty Honey potrafią dołożyć porządnie do pieca - licznik głośności na sali pokazywał 118 decybeli.
Na bis, krótkie przedstawienie zespołu (jak się okazuje gitarzysta jest z Bostonu, a perkusista z Salt Lake City, więc mit o kalifornijskich korzeniach trochę został zachwiany), po czym nastąpiła wydłużona wersja "Rolling 7s". Krótki to był set, ale ze wszech miar znakomity. Dla zespołów stawiających pierwsze kroki na światowych scenach, możliwość grania w małych zadymionych klubach stwarza możliwość swobodnego testowania nowego repertuaru (z czego DH skorzystali w Warszawie, gdzie zagrali aż 4 nowe kawałki) i budowania zaangażowania publiczności na większą skalę niż ma to miejsce jako support wielkich gwiazd (DH ma już doświadczenia z Guns N' Roses czy Kiss) lub na festiwalach obok 184 innych zespołów.
Zmierzając powoli do brzegu tej relacji, Dirty Honey to zespół świeży, ale już na pewno nie anonimowy. Panowie skradli moje serce swoim luzem, bezpośredniością, trochę "cygańskim" stylem bycia, a na sam koniec porównaniem, że "o wiele lepiej jest w niedzielę w Warszawie, niż w sobotę w Pradze" (przyp. red. tej czeskiej, gdzie grali dzień wcześniej), co by znaczyło, że dobrze się w Polsce czują i jest duża szansa, że tu wrócą. Ich występy z czystym sumieniem polecam - dawno się tak dobrze nie bawiłem na rockowym koncercie. Zapamiętajcie te dwa słowa - DIRTY HONEY.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz