KALIFORNIJSKA NADZIEJA ROCK N' ROLLA
Lenny Kravitz śpiewał w połowie lat 90., że "Rock n roll is dead". O ile koniec lat 90. i początek lat dwutysięcznych to potężny kryzys muzyki rockowej, brak charyzmatycznej nowej fali, który zbiegł się w czasie w dynamicznym rozwojem muzyki elektro i hip-hopu, tak ostatnie lata przyniosły nową obiecującą falę artystów, dzięki której wiara w moc gitarowego grania ożyła ze zdwojoną siłą. Takie zespoły jak Royal Blood, Rival Sons, Paramore czy też Greta Van Fleet niosą nadzieję i tonę świetnej muzyki. Do nowego pokolenia, które szuka swojego miejsca na światowych scenach na pewno można zaliczyć Dirty Honey, którzy w upalny, niedzielny, czerwcowy wieczór zaprezentowali swój repertuar warszawskiej publiczności.
Czwórka muzyków ze słonecznej Kalifornii proponuje rock rodem z lat 80. podany na tacy na której króluje energia i luz. Ten luz objawia się chociażby w ten sposób, że zaledwie 25 minut przed występem basista grupy spacerował sobie ulicą Marszałkowską niczym zwykły turysta z wielkim, wypchanym po brzegi plecakiem, w którym niósł bodajże cały swój dorobek, który przywiózł na europejską część trasy.