Nie uprzedzając zbytnio faktów, udałem się w ten mroźny grudniowy wieczór do hali Expo XXI na warszawskiej Woli. Dziwny to obiekt na koncert rockowy, w końcu żyją tam głównie z targów i konferencji, sam więc byłem ciekaw jak się sprawdzi podczas muzycznego sprawdzianu. Dotarłem w połowie występu zespołu Skindred, pełnego powera i niespożytej energii bijącej od czarnoskórego wokalisty. Nie był to mój ulubiony rodzaj ekspresji muzycznej, ale trzeba przyznać, że gość skutecznie rozruszał zgromadzoną publiczność.
W oczekiwaniu na gwiazdę wieczoru przemieściłem się bliżej sceny. Mając chwilę czasu rozejrzałem się wokół i z przerażeniem odkryłem jak wielką prowizorką jest miejsce koncertu. Zwykła hala magazynowa rozdzielona wielkimi płachtami czarnego materiału, bardzo nisko jak na obiekt koncertowy, ale nawet to nie zwiastowało jeszcze katastrofy organizacyjnej. A ta zaczęła się tuż po pierwszej piosence.
Przy ogromnej owacji publiczności Volbeat zaczęli od energicznego "The Devil's Bleeding Crown", po czym wokalista przeprosił wszystkich oznajmiając, że muszą zejść ze sceny i wrócą za 5 minut. Wrócili wcześniej, zagrali pełnokrwisty "Pelvis On Fire", na chwilę obecną to jeden z moich ulubionych numerów. Po czym znów zespół zszedł na chwilę za kulisy. Po powrocie Michael Poulsen oznajmił, że oświetlenie sceniczne jest dla zespołu problemem, nie widzą przez to zarówno fanów jak i własnych instrumentów. Kombinowali z ustawieniami przez dwie piosenki i zdecydowali się grać dalej przy pełnym oświetleniu w hali. Jak to możliwe, żeby w XXI wieku dla headlinera nie zapewnić pełnych warunków zgodnych z riderem? Kompromitacja organizatora, ale nie pierwszy raz wiadomo, że nie ma tematu, którego Live Nation nie potrafi spieprzyć. I to w dodatku koncertowo!
Całe szczęście, że Volbeat z szacunku dla fanów dokończył występ w tych niecodziennych warunkach. I mam wrażenie, że korzystając z tego doświadczenia chłopaki dali z siebie więcej niż by to było w przypadku kolejnego koncertu na trasie. Można jedynie żałować, że przygotowana oprawa w postaci co chwilę uwalnianych słupów dymu i ton konfetti w późniejszej części występu nie mogła się odbyć przy odpowiedniej oprawie świetlnej. Ale czy ktoś żałował? Nie sądzę.
Jakby nawiązując do powyższej narracji Volbeat zagrali fajnie bujający "Last Day Under The Sun". Chwilę potem monumentalny "Fallen" poświęcony ojcu wokalisty. Był czas zadumy, przyszedł czas zabawy. Poulsen z gitarą akustyczną pojawił się na końcu długiego wybiegu i zagaił "Ring Of Fire" z repertuaru Johnny'ego Casha. Trochę nie wyszło wspólne śpiewanie bo większość fanów nie znała słów. Następnie Volbeat zagrali jeden ze swoich standardów "Sad Man's Tongue". Ale to nie koniec. Po powrocie na główną cześć sceny, w okolice perkusji na scenę wjechał fortepian, wskoczyło dwóch brodaczy w stylu ZZ Top i wszyscy wspólnie odpalili prawdziwy rocker "Wait A Minute My Girl". W górę poleciały czarne dmuchane piłki i pierwsza poważna tego dnia porcja biało-czerwonego konfetti. Rockowa fiesta pełną gębą.
Bez zbędnej przerwy Volbeat zagrali "Black Rose", a chwilę później ciężki metalowy "Becoming". Przed "Devil Rages On" wokalista zaprosił na scenę jednego z fanów, żeby zrobić sobie z nim selfie. A chętnych było zdecydowanie więcej :) Na koniec setu podstawowego "Dead But Rising", ale nie zapadł mi jakoś szczególnie w pamięci bo nie umiem go sobie odtworzyć w głowie. Na pewno było ostro i rockowo, a na koniec po raz kolejny wystrzeliły słupy dymu oraz konfetti.
Po krótkiej pauzie zespół zagrał "The Sacred Stones" z ostatniej płyty. Świetny pulsujący numer powoli budujący napięcie zakończony pasjonującą solówką gitarzysty Roba Caggiano i nieco orientalną przygrywką w stylu "Wherever I May Roam" Metalliki. Na drugi bis ponownie wyskoczyli brodacze z pianinem i saksofonem, a zespół odpalił boogie-woogie czyli "Die To Live". Jest coś seksownego w saksofonie, łapię się na tym już nie pierwszy raz. Właśnie wpadł mi do głowy pomysł na ranking 10 najlepszych piosenek rockowych z użyciem saxu 🎷
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz