wtorek, 12 marca 2019

TOP 10 płyt 2018


TOP 10 PŁYT 2018

No cóż, 2018 to nie był dobry rok dla muzyki rockowej pod względem poziomu nowych produkcji. Tak jak w ubiegłym roku, miałem problem, żeby dobrać 10 płyt, których chętnie bym słuchał i do których bym co jakiś czas wracał. W tym celu odbyłem nawet muzyczne podróże w inne gatunki jak hip-hop o co bym siebie wcześniej nie podejrzewał. Wolę zostać przy starym dobrym rock n rollu, który raz na jakiś czas wybucha nowym talentem jak Greta Van Fleet, ale z braku laku poszukuję też innych kierunków. Nie ukrywam, że nad tym boleję bo co mi zostanie jak na tamten świat odejdą moi muzyczni bohaterowie rocka z lat 80. i 90.? Wszystkie wielkie zespoły rockowe skupiają się teraz na graniu niekończących się tras koncertowych bo tam są prawdziwe pieniądze do zarobienia. Wydawanie płyt jest w dzisiejszych czasach nieopłacalne i robią to nieliczni, a już dobre płyty wnoszące cokolwiek świeżego i wartościowego można policzyć na palcach jednej ręki. Jak mówi Slash, on nagrywa płyty tylko po to aby mieć pretekst do ruszenia w kolejną trasę dookoła świata.

Prześledziłem wszystkie zagraniczne i polskie rankingi najlepszych płyt zeszłego roku i na czołowych pozycjach dominują tam takie smęty jak Snail Mail czy The 1975 a w Polsce Dawid Podsiadło, z nieznanych dla mnie przyczyn wpychany w rankingi jako artysta rockowy. Czy naprawdę już tak nisko upadliśmy, żeby "Fal nie ma fal" uznawać za rockową piosenkę? Ja potrzebuję energii, dużo gitar, powera za perkusją. To mnie napędza i daje mi siłę do życia. Takiej muzyki chcę i taka mnie fascynuje, dlatego olałem te rankingi i stworzyłem swój. Subiektywny jak zawsze :)

Gwoli wyjaśnienia. Brałem pod uwagę tylko krążki z nową muzyką - żadnych składanek ani płyt koncertowych. Natomiast jeden projekt chciałbym wyróżnić, chodzi mi o Męskie Granie - cały cykl koncertów wsparty świetnym singlem "Początek" autorstwa Krzysztofa Zalewskiego, Dawida Podsiadło i niejakiego Korteza, którego twórczość przy okazji odkryłem.


10. BLACKBERRY BROTHERS - OLD SOUL

Taka ciekawostka, że w Polsce też są fajne zespoły, które nie mają szans przebić się nawet w specjalistycznych stacjach radiowych. Blackberry Brothers pochodzi z Oleśnicy, został założony przez dwójkę braci Jeżyna (który to już z kolei projekt rodzinny?) i gra rocka rodem z amerykańskiego południa. Nie jest to nic odkrywczego, klimatem przypomina trochę ostatnie płyty zespołu Chemia i jest to komplement, gdyż tamte brzmią światowo.
Fani takich zespołów jak Lynyrd Skynyrd czy Gov't Mule znajdą tu sporo dla siebie. Na "Old Soul" mamy sporo gitarowych solówek, klimatycznych power-ballad i charakterystyczny głos wokalisty Mateusza Polańskiego. To muzyka przyciąga i hipnotyzuje, ale brakuje jakiegoś jednego wybijającego się singla, który pociągnąłby tę płytę do większej ilości słuchaczy. Mimo to takie kawałki jak "Dusty Road" czy "List Of Needs" szybko wpadają w ucho, nóżka tupie w rytm muzyki, fani gatunku będą zadowoleni. Jestem ciekaw jak zespół prezentuje się na żywo i w jakim kierunku pójdą na kolejnych krążkach. Trzymam za nich kciuki.



9. KASIA KOWALSKA - AYA 

Kasia Kowalska wróciła do nagrywania po 10-letniej przerwie, podczas której co prawda nie próżnowała (projekt Panny Wyklęte czy płyta poświęcona Grzegorzowi Ciechowskiemu) ale fani w tym czasie nie mogli liczyć na żadne nowe kawałki. Płytę "Aya" nazwałbym ostrożnym powrotem na rynek. Jakby chciała wybadać czego teraz oczekują słuchacze. Jest to krążek zróżnicowany stylistycznie, ale na pierwszy plan wybija się inspiracja podróżą wokalistki do Stanów oraz niezwykle osobiste teksty ("Dla Taty"), czym Kasia chciała się chyba rozliczyć z przeszłością.
Najlepsze utwory to "Krew Ścinanych Drzew" w którym słychać ten rockowy pazur za który tak cenię Kasię oraz "Teraz Kiedy Czuję", nagrany w dwóch wersjach: z prądem i akustycznie. "Wyspy Miliardów Gwiazd" to z kolei nawiązanie klimatem do Kultu - trąbki i intro gitarowe jak w "Przyjdzie Wiosno Baronowo". Warto także wspomnieć o utworze singlowym "Alannah" nagranym w dwóch wersjach polskiej i angielskiej ("Somewhere Inside"), z gościnnym udziałem Alannah Myles (tej od "Black Velvet" - słyszeli?), jednej z idolek wokalistki. A poza tym mamy mix piosenek szybszych ("Przebaczenia Akt", "Miłosne Zbrodnie") i przejmujących ballad ("Tam Gdzie Nie Sięga Ból").
Nie jest to płyta rewelacyjna, ale nikomu nie wraca się łatwo po paroletniej przerwie. Dobrze wiedzieć, że Kasia Kowalska pojawiła się z nowym materiałem i chce iść odważnie naprzód. Czekam na więcej!



8. HALESTORM - VICIOUS

Lzzy Hale to jeden z czołowych żeńskich głosów rockowych ostatniej dekady. W albumach Halestorm można liczyć na energię, rockowy pazur i mnóstwo wściekłości w głosie. I tak też jest na "Vicious". W odróżnieniu od zalewu tandetnych pop-gwiazdek stylizowanych na rockowe granie tu jest od początku power, krzyk i temperament.
Takie kawałki jak "Uncomfortable" czy "Painkiller" to prawdziwy wulkan energii. Spokoju na tej płycie nie ma nawet na chwilę. Trochę można się przyczepić do przeciągania śpiewu w nieskończoność i melodyjności niektórych kawałków. Ale do takich piosenek jak "Conflicted" czy "White Dress" będę z przyjemnością wracał.
Miło posłuchać i się pozytywnie naładować. A już w czerwcu zespół Halestorm wystąpi w Warszawie, warto się wybrać.


7. JOE BONAMASSA - REDEMPTION

Dla wielbicieli bluesa każdy projekt Joe Bonamassy jest wydarzeniem szczególnym. Zwłaszcza, że gitarzysta chętnie czerpie garściami z mistrzów gatunku. Myślę, że nie przesadzę nazywając go Erikiem Claptonem XXI wieku ze względu na umiejętności i podobny luz w grze. Najnowszy solowy krążek Bonamassy "Redemption" to klasyczne rockowo-bluesowe zagrywki ze sporym udziałem żeńskich chórków. Stylistycznie album jest klasyczny a zarazem bardzo różnorodny - dostajemy świetne rockabilly w postaci "King Bee Shakedown", typowe country ("The Ghost Of Macon Jones"), wycieczki w stronę utworów Black Country Communion ("Molly O'" czy "Redemption") ale najwięcej jest jednak bluesa w czystej postaci ("Just'Cos You Can Don't Mean You Should", "I've Got Some Mind Over What Matters" czy "Love Is A Gamble" nad którym unosi się duch B.B. Kinga) przez co słuchanie tej płyty sprawia sporo przyjemności.
Głównie dla wielbicieli gatunku i jam session do rana.



6. PAUL MC CARTNEY - EGYPT STATION

Duch The Beatles w muzyce Mc Cartneya jest wiecznie żywy. Ciekawe czy gdyby najsłynniejszy zespół Liverpoolu nie zakończył swojej działalności nadal nagrywałby taką muzykę jak dziś Sir Paul? Na "Egypt Station" mamy wszystko co fan Beatlesów ma prawo oczekiwać - krótkie, zwarte numery, charakterystyczny głos Mc Cartneya, zatem nic odkrywczego. Najlepsze piosenki to takie w których jest sporo energii czyli "Who Cares" oraz "Hunt You Down/Naked/C-Link". Tekstowo Mc Cartney porusza się w tematach pokoju na świecie ("People Want Peace"), mowy nienawiści ("Who Cares what the idiots say") oraz tradycyjnie relacji damsko-męskich i przyjaźni ale już z punktu widzenia dojrzałego mężczyzny. Z całej płyty przebija obraz faceta zadowolonego z życia i pogodzonego z tym co to życie mu zaoferowało na przestrzeni lat. Piosenki tętnią optymizmem i to jest największy atut tego krążka.
Jedyne co można tej muzyce zarzucić to, że porusza się w obszarach, które zna najlepiej i poza nielicznymi wyjątkami (latino w "Back To Brazil") nie szuka innowacji i nowych dźwięków.


5. LAO CHE - WIEDZA O SPOŁECZEŃSTWIE

Mam wrażenie, że ta płyta przeszła po rynku jakoś bez echa, a uważam, że to jeden z ważniejszych polskich albumów w minionym roku. Lao Che to nie są świeżynki na polskim rynku, ale trzymają się z dala od tzw. mainstreamu. Nagrali genialną płytę o Powstaniu Warszawskim i kilka świetnych kawałków na pozostałych krążkach.
"Wiedza O Społeczeństwie" to trzeźwa i dosadna ocena naszego kraju z perspektywy ostatnich kilkudziesięciu miesięcy i wielkich podziałów po obu stronach bariery politycznej. Hubert Dobaczewski (wokalista) nie ocenia i nie opowiada się po żadnej ze stron. Co prawda sensu tekstów nie odczytuje się za pierwszym odsłuchaniem, bo jak zwykle są zagmatwane i wieloznaczne, ale to akurat dobrze, że słuchacz ma spore pole do interpretacji, dzięki czemu muzyka jest żywa i zmusza do dyskusji. "Dzielimy ojcowiznę koloru miedzą" śpiewa wokalista w "United Color Of Armaggedon". Z kolei w "Kapitan Polska" wzywa fikcyjnego bohatera, żeby był "Bez zarzutu, Tak dla Tutsi, jak dla Hutu". Kwestia analizy tekstów to zresztą najfajniejsza sprawa z tą płytą - wyzwanie intelektualne, lubię takie albumy, gdzie nie wszystko jest oczywiste. Szkoda tylko, że takie płyty o podziałach w społeczeństwie w ogóle muszą powstawać.


4. SLASH - LIVING THE DREAM

Kolejna produkcja spod znaku Slash feat. Myles Kennedy & The Conspirators nie przyniosła żadnego zaskoczenia. Jest to ponad 50 minut energetycznego rock n rolla bez rewolucji i nowinek. Dla mnie jest bardzo podobna do poprzedniej produkcji gitarzysty "World On Fire", nawet kilka motywów muzycznych jest wręcz zdublowanych. Kto oczekiwał od Slasha jakichś epickich, przełomowych kawałków musi się uzbroić w cierpliwość i poczekać na krążek spod znaku Guns N' Roses, który podobno jest w planach (ale w planach może pozostać jeszcze przez kilka lat).
Na "Living The Dream" dostajemy gitarową jazdę bez trzymanki - takie kawałki jak "My Antidote", "Mind Your Manners" czy "Sugar Cane" to koncertowe pewniaki porywające energią. Co oprócz tego? Piękne ballady napisane przez Mylesa Kennedy'ego - mój faworyt "Lost Inside The Girl" a także "Great Pretender" i "The One You Loved Is Gone". Dwa kawałki mają potencjał na coś większego "Serve You Right" z fajnym rytmem nabijanym przez perkusję Brenta Fitza i "Slow Grind", które gdyby miało parę minut więcej i kilka zmian tempa mogłoby urosnąć do miana klasycznego standardu. A tak mamy trochę niedopracowany potencjał.
Ogólnie nie jest źle, ale wyszedł z tego chyba najsłabszy solowy krążek Slasha od momentu podjęcia współpracy z Mylesem Kennedym. Obaj panowie produkują nowe pozycje w dyskografii w takim tempie, że nie ma czasu na dopracowanie nowych numerów.
Nie zrozumcie mnie źle, to jest bardzo dobra płyta, ja po prostu od Slasha wymagam więcej niż od innych artystów.


3. KORTEZ - MINI DOM

To właściwie mini płyta bo zawiera tylko 7 kawałków, łącznie 30 minut muzyki. Ale za to jakiej wartościowej. Z Kortezem zetknąłem się przy okazji Męskiego Grania, poszukałem jego innych dokonań i dotarłem do utworu "Hej Wy".
"Pamiętam jak mówili na mnie
Z nim będzie trudno, bo to zbój
I zawsze gdzieś w ostatniej ławce,
Odpływałem
Wróżyli mi, że skończę marnie
Patrz, jaki wtedy mieli dar
Choć nie dmuchali w moje żagle
Odpłynąłem"
Pamiętacie takich ludzi ze szkolnej ławki? Do czego doszli i co osiągnęli mimo skreślenia przez polski system edukacji? Fajnie usłyszeć takie słowa otuchy. Znam kilku ludzi, którzy w szkole sobie nie radzili a teraz mają własne biznesy albo poszli w poważną politykę. Da się? Da się, tylko nie trzeba sobie dać wmówić, że jest się nic nie wartym.
Kortez stawia na życiowe teksty i przekazywanie emocji bardzo prostym językiem. Minimalizm pełną gębą - mało słów, pełno przekazu. Np. taki "Dlaczego z Tobą jestem?" o zagubieniu się i marazmie w związku. Dużo dobrego przekazu, fajne melodie, instrumentalne smaczki - tego się słucha. Jedyne co nuży to monotonny sposób śpiewu Korteza, ale do tego idzie się przyzwyczaić.

2. MYLES KENNEDY - YEAR OF THE TIGER

Chyba najbardziej pracowity i jeden z najbardziej utalentowanych wokalistów rockowych obecnych czasów. Nie każdy lubi jego głos, ale charyzmy i ambicji nikt nie może mu odmówić. Po latach grania w Alter Bridge i nagrywania kolejnych płyt ze Slashem w końcu znalazł czas, żeby nagrać coś bardziej osobistego. I wyszło fantastycznie.
Płyta jest w całości akustyczna co odróżnia ją od innych dokonań Kennedy'ego a jednocześnie nadaje jej ciekawy intymny klimat i zbliża do słuchacza już od pierwszego tytułowego kawałka. Nie jest to album łatwy, zwłaszcza w warstwie tekstowej. Myles dużo śpiewa o bólu, cierpieniu, utraconej miłości, śmierci i ocaleniu duszy. Być może jest to jakaś forma oczyszczenia i rozliczenia wokalisty z nagromadzonymi od lat emocjami, których nie umiał się pozbyć przy innych swoich projektach.
Muzycznie dla kontrastu Kennedy ubrał swoje piosenki w bardziej optymistyczną formę co zakładam ma dać słuchaczom nadzieję na lepsze jutro. Podejrzewam też, że niektóre utwory mogą mieć jakieś ukryte znaczenia o których artysta mówił w wywiadach. W każdym razie całości słucha się znakomicie i wypada życzyć Mylesowi kolejnych udanych projektów, a już zapowiedziany jest nowy album Alter Bridge więc Kennedy będzie znów działał na pełnych obrotach bez chwili wytchnienia.


1. GRETA VAN FLEET - ANTHEM OF THE PEACEFUL ARMY

W zeszłym roku skrzywdziłem chłopaków, nie przyznając im pierwszego miejsca za EPkę "From The Fires". Teraz Greta Van Fleet zwycięża w moim rankingu trochę na wyrost, bo ich pierwsza pełnowartościowa płyta jest słabsza od debiutanckiego mini-albumu. Ale mimo wszystko to jest rock, który mi w duszy gra i który przywołuje na myśl klasyczne nagrania, na których się wychowałem. W świetny sposób nawiązuje do najlepszych albumów Led Zeppelin, czasem niebezpiecznie zbliżając się do oryginału. I tu jest największa kontrowersja z tym zespołem, przez którą fani na forach kłócą się do nieprzytomności.
Czy Greta Van Fleet brzmi jak Led Zeppelin? Tak
Czy bezmyślnie ich kopiuje? Moim zdaniem nie, zwłaszcza na "Anthem Of The Peaceful Army" gdzie dodali sporo rzeczy od siebie.
Podobieństwo widać jednak znaczące. Czy to dobrze czy źle do oceny pozostawiam Wam. Chyba nie było drugiego takiego przypadku w historii muzyki rockowej, żeby nowy zespół brzmiał prawie identycznie jak ich idole, śpiewając przy tym swoje piosenki (jednocześnie unikając grania coverów LZ). Ja nie miałem okazji (i już pewnie nie będę miał) zobaczyć Zeppelinów z Plantem i Jimmym Pagem na jednej scenie stąd sama idea wydaje mi się słuszna bo przybliża klimat i ducha rocka z lat 70. młodszym słuchaczom, którzy poza świetną muzyką Grety mogą sięgnąć po nagrania zespołów z tamtych lat i inspirować się twórczością wielu fantastycznych kapel.
Co do samego albumu "Anthem Of The Peaceful Army" to kawał gitarowego grania, kopalnia riffów i solówek a do tego charakterystyczny wokal Josha Kiszki, barwą głosu przypominający oczywiście Roberta Planta, ale tutaj dużo częściej niż w debiucie wędruje wokalnie w inne rejony. W porównaniu do EPki dostajemy bardziej rozbudowane kompozycje, ale brak jest hitu na miarę "Black Smoke Rising". Dużo częściej niż na "From The Fires" słychać też brzmienie gitary akustycznej ("Anthem", "The New Day").
Moimi faworytami są singlowe "When The Curtain Falls" oraz "Lover, Leaver" (w bonusie w wydłużonej wersji). Tekstowo sporo u Grety wyznań miłosnych ("You're The One", "Mountain Of The Sun") i różnych mrocznych klimatów (np. "Age Of Man"). Całości słucha się świetnie, muzykę się wchłania a nie przy niej męczy co charakteryzuje często dokonania artystów na dorobku.
A te wszystkie zarzuty o plagiat Zeppelinów? Cóż ludzie muszą o czymś pisać - mi się takie nawiązanie akurat bardzo podoba, bo przypomina mi moje młodzieńcze czasy. A może tu chodzi o brak wszechobecnej elektroniki i to się komuś nie podoba, że rodzeństwo Kiszka nagrywa w starym stylu? Greta wybrała taką stylistykę na promocję zespołu i należy to uszanować albo przerzucić się czym prędzej na innych wykonawców.
W każdym razie Greta Van Fleet złapała mnie w sidła swojego obozu i nie mam nic przeciwko, żeby stamtąd już nie wychodzić. Zresztą ile jest obecnie młodych kapel, których można posłuchać bez zażenowania i przy okazji dać do posłuchania własnym rodzicom bez wstydu?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz