Alter Bridge to jeden z moich ulubionych zespołów, dlatego nie mogłem ominąć ich kolejnego koncertu w Polsce, zwłaszcza że wybór zespołu padł ponownie na Warszawę. Tym razem panowie promowali swój najnowszy krążek "Walk The Sky".
Sporo zamieszania było z miejscem koncertu - jeszcze do początku października organizator sprzedawał bilety do Hali Bemowo. Jednak z powodu przedłużającej się modernizacji obiektu na ul. Obrońców Tobruku koncert został przeniesiony do Areny Ursynów - tam mnie jeszcze nie było. Jak się okazało, to dosyć dziwny obiekt z trybuną z jednej strony i pionową ścianą z drugiej. Do hali dotarłem grubo ponad godzinę przed występem, a już nie było miejsca na powieszenie kurtki. W dodatku na korytarzu ludzie normalnie palili fajki co było widokiem dosyć niespotykanym, gdyż zwykle są do tego jakieś wydzielone strefy albo po prostu wychodzi się przed halę.
Tym razem czas na gościnny wpis. Mój dobry kolega z pewnego forum muzycznego spisał swoje przeżycia z koncertu Rona "Bumblefoota" Thala, niezwykle utalentowanego i sympatycznego gitarzysty, który szerszej publiczności dał się poznać jako muzyk Guns N' Roses w latach 2006 - 2015. Nie pozostaje mi nic innego jak oddać głos słynnemy Zqyx'owi.
As Koncertowy
"Trzeci, wyczekiwany przeze mnie od od roku, koncert Rona "Bumblefoota" Thala. Nie chce się wierzyć, że minął już miesiąc... O tym, że były gitarzysta Gunsów zagra kolejny koncert w Polsce było wiadomo od dawna. Jeszcze podczas poprzedniego koncertu dostał przecież zaproszenie na tarnobrzeski Satyrblues. Potem "przydarzyła mu się" przygoda z Sons Of Apollo, z którym zresztą też planował pojawić się w Polsce, więc plany zagrania koncertu solowego musiały się przesunąć. Wreszcie, po niemal dwóch latach oczekiwania udało się!
Royal Blood, zespół z nowej fali rock n' rolla, który coraz śmielej wstaje z kolan po latach marazmu i dominacji innych gatunków muzycznych. Energetyczny duet basowo - perkusyjny z Wielkiej Brytanii wstrząsnął rynkiem muzycznym swoimi dwoma pełnymi dzikiej energii albumami. W odstępie zaledwie dwóch tygodni czekała mnie dosyć ciekawa konfrontacja stylów i swoistej sztafety pokoleń - wielkie stadionowe show w wykonaniu starych wyjadaczy z Bon Jovi kontra kameralny pełen potu i energii występ Royal Blood w zatłoczonej piwnicy warszawskiego klubu Palladium.
Dla brytyjskiego duetu był to trzeci koncert w Polsce i osoby, które zaliczyły wszystkie trzy występy i z którymi rozmawiałem, zgodnie stwierdziły, że ten był najlepszy. Powiem szczerze, że dawno się tak nie zmęczyłem fizycznie podczas koncertu rockowego. Natomiast od razu dodam, że było to zmęczenie pozytywne wynikające ze świetnej zabawy, skakania i śpiewania przez całe show, a nie z walki o przetrwanie jak to czasami bywa z różnymi tańcami pogo. Zająłem sobie dobre miejsce tuż przy konsoletach dźwiękowców, gdzie teoretycznie zawsze słychać najlepiej. I tam czerpałem z występu Royal Blood pełnymi garściami. I był to występ fantastyczny pełen wigoru i ekspresji czego brakuje często starym rockowym wyjadaczom. Próbuję sobie wyobrazić jak wyglądały pierwsze koncerty Beatlesów czy Rolling Stonesów i wydaje mi się, że ich fani w latach 60. ubiegłego wieku musieli podobnie przeżywać występy swoich idoli jak warszawscy fani zgromadzeni w małym klubie na Złotej przyjęli "królewską krew".
Bon Jovi to już jeden z ostatnich artystów, których chciałem zobaczyć na żywo, zanim umrą skończą karierę. Ominął mnie ich koncert w Gdańsku kilka lat temu - wtedy jeszcze z Richie Samborą na pokładzie, ale co się odwlecze to nie uciecze. Z mojej perspektywy Bon Jovi skończyło się na "It's My Life" w okolicy roku 2000, z czasów późniejszych raczej nic mi nie przypadło do gustu. Śledząc poczynania grupy i nagrania z ich ostatnich występów trudno było być optymistą, zwłaszcza w kwestii formy wokalnej wokalisty - Jona Bon Joviego. I niestety ten czarny scenariusz znalazł potwierdzenie w Warszawie. Do tego doszły słynne już akustyczne problemy Stadionu Narodowego przez co większość wieczoru stała pod znakiem walki z doznaniami słuchowymi, zamiast cieszyć się występem jednej z najbardziej przebojowych grup w historii hard rocka.
Zacznijmy jednak od kwestii organizacyjnych. Stadion Narodowy mimo wielu swoich wad ma jedną niekwestionowaną zaletę - parking. Ogromny i świetnie zorganizowany. Można spokojnie przyjechać 5 minut przed koncertem i bez długotrwałego szukania miejsca być blisko bram wejściowych. Potem tylko szybka, pobieżna kontrola i biegiem na trybuny. Trybuny - no właśnie, koszmar i przekleństwo Narodowego, które odczarowali dźwiękowcy Rolling Stonesów rok temu, ale raczej nikomu więcej się to nie udało. Niestety ceny biletów na koncerty powodują, że nie każda miejscówka jest godna proponowanej przez organizatora kwoty i często wybiera się mniejsze zło - czyli zobaczyć artystę nawet kosztem niedogodności.
Występ Kultu na warszawskich Juwenaliach był świetny jak większość koncertów Kazika Staszewskiego i spółki. Nie będę się rozpisywał na temat każdego kawałka, natomiast zwrócę uwagę, że zespół dobrał całkiem ambitny repertuar pod imprezę rozrywkową dla studentów. Takie kawałki jak "Notoryczna Narzeczona", "Park 23" czy "Odnawianie Restauracji" nie pojawiają się zbyt często w koncertowej setliście i wielu widzów po prostu się podczas tych numerów nudziło, czekając na coś bardziej popularnego typu "Baranek".
W każdym razie my z żoną bawiliśmy się wyśmienicie i czekamy z niecierpliwością na listopadowe koncerty w Stodole, z których na pewno ukaże się szersza relacja.
No cóż, 2018 to nie był dobry rok dla muzyki rockowej pod względem poziomu nowych produkcji. Tak jak w ubiegłym roku, miałem problem, żeby dobrać 10 płyt, których chętnie bym słuchał i do których bym co jakiś czas wracał. W tym celu odbyłem nawet muzyczne podróże w inne gatunki jak hip-hop o co bym siebie wcześniej nie podejrzewał. Wolę zostać przy starym dobrym rock n rollu, który raz na jakiś czas wybucha nowym talentem jak Greta Van Fleet, ale z braku laku poszukuję też innych kierunków. Nie ukrywam, że nad tym boleję bo co mi zostanie jak na tamten świat odejdą moi muzyczni bohaterowie rocka z lat 80. i 90.? Wszystkie wielkie zespoły rockowe skupiają się teraz na graniu niekończących się tras koncertowych bo tam są prawdziwe pieniądze do zarobienia. Wydawanie płyt jest w dzisiejszych czasach nieopłacalne i robią to nieliczni, a już dobre płyty wnoszące cokolwiek świeżego i wartościowego można policzyć na palcach jednej ręki. Jak mówi Slash, on nagrywa płyty tylko po to aby mieć pretekst do ruszenia w kolejną trasę dookoła świata.
Prześledziłem wszystkie zagraniczne i polskie rankingi najlepszych płyt zeszłego roku i na czołowych pozycjach dominują tam takie smęty jak Snail Mail czy The 1975 a w Polsce Dawid Podsiadło, z nieznanych dla mnie przyczyn wpychany w rankingi jako artysta rockowy. Czy naprawdę już tak nisko upadliśmy, żeby "Fal nie ma fal" uznawać za rockową piosenkę? Ja potrzebuję energii, dużo gitar, powera za perkusją. To mnie napędza i daje mi siłę do życia. Takiej muzyki chcę i taka mnie fascynuje, dlatego olałem te rankingi i stworzyłem swój. Subiektywny jak zawsze :)
Gwoli wyjaśnienia. Brałem pod uwagę tylko krążki z nową muzyką - żadnych składanek ani płyt koncertowych. Natomiast jeden projekt chciałbym wyróżnić, chodzi mi o Męskie Granie - cały cykl koncertów wsparty świetnym singlem "Początek" autorstwa Krzysztofa Zalewskiego, Dawida Podsiadło i niejakiego Korteza, którego twórczość przy okazji odkryłem.
Slasha nigdy dość. Gdy tylko dowiedziałem się, że będę miał możliwość uczestnictwa w kolejnym występie gitarzysty w naszym kraju zastanawiałem się krótko. Okazało się, że dzień po koncercie w Łodzi, Slash z zespołem mają wystąpić podczas transmitowanej na żywo w TVN gali rozdania nagród "Bestsellery Empiku". Napisał do mnie właściciel profilu Slash Army Poland i zaproponował mi wejściówkę na imprezę, za co z tego miejsca chciałem mu gorąco i serdecznie podziękować. Tym sposobem mogę o sobie powiedzieć, że jestem jedną z nielicznych osób, które widziały w Polsce Slasha na żywo na każdym występie, a tych było aż 7 wliczając w to koncerty z Guns N' Roses.
Wejściówka obejmowała całość atrakcji przewidzianych na ten wieczór włącznie z bankietem po gali. Sam byłem ciekawy jak wygląda telewizja na żywo i życie celebrytów "od środka". Cała gala odbywała się w Warszawie w ATM Studio należącym do Polsatu (?). Całość poprzedzona tzw. czerwonym dywanem, który ograniczył się do tego, że masa fotoreporterów cykała fotki celebrytom, podobno znanym. Ja poznałem np. Pana Jacka Żakowskiego i na tym moja znajomość znanych twarzy z telewizji się skończyła. Czasami to mi się wydaje, że Ci ludzie których promuje Pudelek (kto nie czyta niech pierwszy rzuci kamieniem :D) czy inny Pomponik są znani z tego, że są znani, a nie z tego, że coś osiągnęli. W każdym razie Slash na czerwonym dywanie się nie pojawił.
Slash wraz z Mylesem Kennedym to chyba dwie najbardziej zapracowane osoby w rock n' rollowym światku. Gitarzysta po odbyciu monstrualnej trasy koncertowej z Guns N' Roses wydał płytę z kolegami z The Conspirators i ponownie wyruszył dookoła świata. Z kolei wokalistka po zakończeniu koncertowania z Alter Bridge, wydał płytę solową, po czym znowu zasiadł do pracy ze Slashem. Efektem tych działań była płyta "Living The Dream" wydana we wrześniu 2018 i kolejna trasa, która ponownie zawitała do Łodzi (zespół był tu już raz w 2015). Niestety Atlas Arena nie wypełniła się nawet w połowie. Nastąpił chyba przesyt występów gitarzysty w Polsce po jego wizytach z Guns N' Roses i długo wyczekiwanym reunionem. Natomiast kto nie był w Łodzi, może tego żałować bo koncert sam w sobie był świetny.